HIMAVANTI

Forum Rozwoju Duchowego: Ezoteryka, Joga, Tantra, Magia, Kundalini, Uzdrawianie, Bóg i Bogini, Mistyka, Intuicja, Jarstwo, Oświecenie, HIMAVANTI OM

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Moda

Ogłoszenie


1. Listy dla Śri Guru, prośby o błogosławieństwa i uzdrowienie, relacje z działalności: Śri Mohandźi R.Z.Matuszewski., P.O. Box 247, 44-100 Gliwice 1, PL,
2. Grupy Medytacyjne: Laya Yoga & Tantra, Nauka o Czakramach - Uzdrawianie - Wielka Brytania: tel. +44 786 225 9946 (Andrew, jęz. angielski i polski)
3. Uzdrawianie, Egzorcyzmy; Ośrodek Bogini - Studzianki k/Łodzi - Mirosława Tomaszewska tel. 44-615 4984 lub +48 602-397 477 e-mail: kontakt@zlotamira.com
4. Problem z założeniem konta lub logowaniem - napisz do webmastera Portalu Himavanti: bractwo.himawanti@gmail.com

#1 2019-04-27 20:26:59

surya

BUDZICIEL

Zarejestrowany: 2008-07-28
Posty: 246
Punktów :   

„Prawo ofiary i nauka serca” - Wanda Dynowska 1959

(...) Ofiarą Słowa Przedwiecznego (Logosu) jest dobrowolne ograniczenie Siebie – zakreślenie Sobie Samemu granicy, kręgu, w którego obrębie ma się pojawić Jego twórczość. Symbolicznie można by powiedzieć, iż w bezgranicznym, praodwiecznym, nieskończonym morzu Światłości, której środek jest wszędzie a obwód nigdzie, powstaje wyraźnie wygraniczony zarys kręgu żywego światła i to jest Logos. Powierzchnią tej kulosfery jest odtąd Jego wola ograniczenia Siebie, aby począć Swe przejawienie i wszechświat powołać do bytu. A ta Jego samoograniczająca się moc (Maja, boska wyobraźnia) to ów pierwiastek, który stanie się podłożem wszystkich kształtów i form zjawiskowego Świata. Życie Logosu to duch rodzącego się kosmosu; a Jego Maja (wola samoograniczenia, wyobraźnia stwórcza, Śakti) to „Pra-materia”, a te dwa bieguny są nierozdzielne przez cały czas trwania zjawy kosmicznej.

Żywa, zawsze symbolem operująca wyobraźnia hinduska nazwała ten proces „rozdzielania się” Jedynego Nieograniczonego na dwa bieguny o odwrotnym namagnetyzowaniu (dwój-biegunowość) Sziwą wyłaniającym z Siebie swoją Śakti, tj. energię stwórczą, która nieodłączna stanowiąc z Nim jednię – działa i tworzy w wieczystym ruchu, a On pozostaje Wolą nieruchomą trwającą w niezmąconym spokoju, w medytacji, ponad przejawieniem konkretnym, choć je ożywia i podtrzymuje.

Pomiędzy Sziwą a Jego „Oblubienicą” (Śakti) tka się tkań wszechtwórczości. Jest to zwane „grą” boską „zabawą” (Lilą) w wieczystym ruchu i rytmie, w nieobjętym Pięknie. Więc według hinduizmu świat jest stworzon w pełni „Anandy” – boskiej szczęśliwości. Ananda jest jego sercem i sednem. Gdy człowiek ją odkrywa i pogrąża się w jej prąd, poznaje, że u podstaw wszechświata i wszelkiego życia jest bezgraniczna Radość. Odsłania mu się wówczas cel naszego istnienia, cel ofiary Logosu.

To raczej ci, gwoli których podejmuje On tę ofiarę (owijania się w coraz to gęstsze zasłony) jeszcze nie zaistnieli, jeszcze Logos nie „uzewnętrznił” ich bytu. Sama tylko „potencjalność” ich istnienia tai się w „Myśli” Jego, w niej są poczęte, jej zawdzięczają swój przejawiony i „skonkretyzowany” żywot. Ale niezmiernie ciekawym jest pojęcie, że Duchy-Monady w Jego łonie dzieliły z Nim wolę przejawienia, a więc zstąpiły w „siedmiosferyczny” świat zgodnie z „własną wolą”. Dzieląc życie Rodzica, gdy były w Jego łonie, były „jako On”. Wychylając się zeń w najwyższej ojczyźnianej swej sferze były „wszechmocne i wszechwiedzące” (bo Duch nie ewoluuje), ale bezsilne są i nie znające niższych sfer powstającego wszechświata. A że zapragnęły w nim działać i na wzór Rodzica tworzyć, przeto rozpoczęły długą, nieskończenie długą wędrówkę poznawczą, rzutując w przejawiony świat znaczną część siebie, budując w każdej z jego sfer odpowiadające jej poznawcze aparaty – narzędzia lub „ciała” – aby wejśc w kontakt z jej specyficznymi wibracjami. A powoli poznawszy je, zdobyć nad ich materią władzę i umiejętność rządzenia nią. Innymi słowy: Duch nasz zstąpił na ziemię dobrowolnie, aby stać się twórcą. A mogło się to stać tylko dzięki ofierze Logosu.

Niepojęty i Niepoznawalny nie mógł począć w Swym niepodzielnym byćie wielości i różnorodności. Trzeba było „postanowienia” Woli, tej bożej chęci przyjęcia na siebie (z własnowolnej ofiary) kształtów, zamknięcia Swego życia w określone formy, aby wyłonić z Siebie miriady istnień jakby iskier Jego ognia, posiadających w potencjalności wszystkie cechy ogniowego Rodzica, aby się mogły z czasem rozwinąć w pełni „na obraz i podobieństwo” Ojca. Aby nauczyły się działać we wszystkich sferach stworzonego wszechświata i wzięły udział w Jego szczęśliwości, mocy i twórczości. Owa pierwotna boska ofiara jest zwana w Bhagawad Gicie „Czynem – Karmanem”, a owo wyjście z niepojętej szczęśliwości, ze spokoju równowagi samoistności, z absolutu w działanie uznawano w Indiach zawsze za ofiarę, trwającą niezliczoną ilość wieków, póki trwa przejawienie wszechświatów. Bowiem każda ich cząstka, każde najdrobniejsze ździebełko, jak i największe słońca i planety tylko Jego energia utrzymuje przy życiu. W miriadach tworów, które powołał do bytu Sam trwa znosząc wszystkie ich ograniczenia, uciski, uwarunkowania (nieodłączne od zamknięcia w ciasny kształt) z każdego z nich mógłby w każdej chwili wychylić się  rozbijając formę i nieskończoną potęgą i chwałą wypełnić przestwory. Ale tylko przez najwyższą cierpliwość i powolny, miarowy wzrost (rozszerzanie się świadomości a rozwój formy) może każda istność rosnąć w górę aż stanie się samowystarczalnym ośrodkiem, Jemu podobnej potęgi i samoistnego życia. Po to właśnie zamyka się Sam w kształty oraz znosi ich ułomności i ciastnoty aż dosięgną doskonałości i z Nim świadomie się zjednoczą, nie zapominając wszakże własnej drogi ku temu zjednoczeniu i urośnięciu.

Więc ów „wylew” fali życia, rozpryśnięcie się Jego (nie zmieniając w niczym Swej pełni ani jej nie umniejszając) na miliardy tworów, istności i kształtów, jest częścią Jego przedwiecznej ofiary i posiada w sobie błogość niepojętą, szczęście najwyższe i niewymierne, jak niewymierną jest Miłość Ojca, który rzuca w widzialność swe dzieci, aby każde rozwinęło odrębne życie, swą „indywidualną jedyność”, która nie zaginie nigdy a wplecie się nowym tonem czy półtonem w orkiestrę dźwięków wszechświata wzbogacając brzmienie nieskończonej pieśni Życia: Bytu-Świadomości-Szczęścia (Sat-Czit-Ananda). Owa radosna twórczość, dobrowolne ograniczenie, by cząstki żywe zbudziły samoświadomość i współuczestniczyły w twórczości Logosu, jest główną treścią Jego ofiary, choć mogą w niej istnieć dodatkowe tony; to boska beztroska Radość, która jest zyciem ducha. Atrybutem każdego ducha zawsze jest dawanie, promieniowanie, bo jest on w każdej istności życiem w ruchu, w tworzeniu, w mimowolnym samorzutnym dzieleniu się samym swym bytem jak oddechem. Więc ofiara jest nieodłączną właściwością ducha i zawsze radością.

Ale gdy spojrzymy na materię, tu przyrodzona cecha jest wręcz odwrotna – zdobywanie, zagarnianie lub otrzymywanie dawanego jest prawem. Przyjmowane bodźce (impulsy życia) kształtują i organizują materię w odrębne formy. Formy te istnieją póty, póki impuls trwa, gdy ten się cofa, rozpadają się na składowe cząstki. Wszystkie działania materii polegają na braniu. Tylko przyjmując może utrzymać się i trwać jako odrębny kształt. Toteż z samej swej natury wszystko chwyta, zagarnia, przyswaja, trzyma jako własne. Samo jej istnienie zależy od tej umiejętności chwytania i wchłaniania. Aby jakakolwiek forma mogła być względnie trwała, musi trzymać się przyswajać. Toteż jej normalnym instynktem będzie zdobywać, bronić swego zajadle, żałować najdrobniejszej kruszyny tego „swego”, którą ktoś chce jej  wydrzeć i zabrać. Jej radość to zdobyć i zatrzymać, „uczynić swoim”, a oddać to jakby umrzeć w jakiejś swej cząstce.

Spojrzawszy z tego punktu łatwo zrozumieć, skąd powstało to utożsamianie ofiary z cierpieniem. Duch – życie boskie w nas – radość i rozkosz zachwytu znajduje w twórczym dawaniu, we wprowadzaniu innych w uczestnictwo swego własnego życia. A jeśli jest zamknięty w kształt, nie dba czy ten jego twórczy czyn nie przyniesie powłoce krzywdy a nawet śmierci, wiedząc, iż jest ona tylko znikomym, krótkotrwałym narzędziem, środkiem do wyrażania jego odrębnego istnienia. A ta powłoka w nas, ta przemijająca osobowość, która jest tylko narzędziem ducha, „żywą” jego odzieżą, czując, iż siły żywotne odpływają, rzuca się w udręce i przerażeniu, protestuje, czepia się, woła rozpaczliwie i za wszelką cenę chce „swoje” zatrzymać, nie puścić. Więc stawia opór temu prądowi ducha płynącemu ku zewnątrz, ku innym. Duch zna swą nieśmiertelność, wie, że nic mu nie może ubyć, bo wszystko w sobie samym zawiera. Zaś osobowość jakby czując swą czasowość, broni swego stanu posiadania instynktem samozachowawczym. Ofiara radosna dla ducha umniejsza jej żywotność, pociąga za sobą jakby odpływ krwi z jej arterii. Nie dziwi więc, że się broni. Jest ona dziedzictwem niezliczonych pokoleń zarówno naszych zwierzęcych praszczurów, jak setek pokoleń przodków ludzkich, w których duch jeszcze spał.

Ta bolesna strona ofiary była jedyną znaną i dostępną pojęciom niższego świata, nie dziw więc, że osobowość tych ludzi czuła się zawsze jak zwierzę wleczone na postronku do jakiejś kaźni i w przerażeniu rzucała okrzyki grozy, skargi i protestu. Łatwo nam teraz zrozumieć, dlaczego ludzie oślepieni materią, żyjący tylko osobowością utożsamiają zawsze ofiarę z rozpaczą niższej, a nie swobodną radością wyższej natury.

Czyż możemy się dziwić, że ludzie świadomi istnienia wyższej i niższej natury, a utożsamiając się w swym zwykłym życiu wciąż z tą ostatnią, odczuwając w sobie opór i sprzeciw osobowości, uważali to jako reakcje własną i znaczyli wszelką ofiarę piętnem cierpienia. A gdy wiedzieli, iż ta jest nieodzowną, przyjmowali ją jako „zrządzenie Boskie” w rezygnacji i poddaniu się „woli wyższej”, ale bynajmniej nie w duchu samodzielnie podjętego i radośnie spełnionego poświętnego czynu? Istnotnie nie wcześniej każdy akt ofiary stanie się swobodny i radosny a nawet naturalny i pożądany aż człowiek odczuje, że jest duchem a nie osobowością, życiem a nie formą i materią. Istota doskonale zharmonizowana nie odczuwa wogóle cierpienia, gdyż nie ma w niej żadnych tarć ani rozterek. Osobowość jest w niej całkowiecie poddanym, uległym i giętkim narzędziem Ducha, przyjmując czy oddając bez oporu a z gotowością. Wraz z zanikiem oporu i tarcia zanika i cierpienie. Bowiem cierpienie wynika z konfliktu i ze zderzeń odwrotnych ruchów i kierunków. A tam, gdzie całość natury człowieka, tak niższa jak i wyższa natura działają jednolicie i harmonijnie, cierpienie nie może mieć miejsca.

Ponieważ Ofiara jest Prawem rozwoju na wszystkich szczeblach wielkiej drabiny ewolucyjnej, widzimy, iż każdy krok wznoszenia się  przez nią się dokonywa. Życie rozwija się, rozrasta, przechodzi w wyższe formy, a te które mu służyły, rozpadają się. Kto patrzy na Przyrodę widząc tylko zewnętrzne zjawiska (umieranie żywych stworzeń, rozpadanie się ciał, zażartą walkę o byt, itd.) może ją uważać za jedno wielkie pole nieubłaganej i morderczej bitwy. Ale ten kto spojrzy głębiej, dostrzeże nieśmiertelne życie, duszę wymykającą się z ciasnych form, by użyć wnet nowych, szerszych i podatniejszych. A widząc to rozrastanie się i rozszerzanie życia, gdy wsłucha się, usłyszy również radosną pieśn wciąż nowych narodzin, tryumfujący pean zwycięskiego Życia.

Gdy cząstka boskiego Ducha (zwana często w filozofii Monadą, co znaczy niepodzielną jednostką) rozpoczyna swe zstąpienie w stworzony świat, przechodzi wyraźne stadia nauki w różnych „królestwach” Przyrody. Pominę pierwsze trzy tzw. „Królestwa Elementarne”, gdyż za daleko by mnie zaprowadziło wyjaśnianie tego. Zacznijmy od królestwa mineralnego. Monada, jak wspomnieliśmy, wysyła cząstkę swego życia, które „zamyka się” niejako w królestwo mineralne, które nie jest bynajmniej „martwe” ani bezduszne. Nie istnieje w całym wszechświecie żadna martwa rzecz, bowiem nie masz takiej, która byłaby poza życiem Boga, która by Jego tchnienia nie zawierała w sobie, choć możemy go nie dostrzegać i nie umieć rozpoznać. W królestwie mineralnym działa już Prawo ofiary, kształty są rozbijane, kruszeją i rozpadają się, aby kształty „wyższe” roślin budowały się z tego materiału. Rośliny ciągną składniki z ziemi, rozkładają jej cząstki i wchłaniają je w swój organizm. Czyli formy mineralne giną, by dać zycie roślinom. Jest to pierwsza widzialna w Przyrodzie Ofiara.

Monada tworzy następnie królestwo roślinne i tu niższe formy muszą ginąć po to, by mogły pojawić się i utrzymać wyższe. Rośliny są nieustannie poświęcane dla życia i wzrostu zwierząt. Wszędzie giną trawy, zioła, zboża, krzaki dla utrzymania wyższych form. Tkanki roślinne się rozpadają na składniki i są przyswajane przez zwierzęta i budują ich organizmy. I znów prawo Ofiary zaznacza się w całym roślinnym królestwie dobitnie. Życie w nim rozwija się, a formy giną „dla innych”. Monada w swym dalszym rozwoju tworzy królestwo zwierzęce utrzymywane przez nieustanną ofiarę królestwa roślinnego.

Dotąd cierpienie nie łączyło się z ofiarą, gdyż ciało uczuciowo-wrażeniowe roślin jest zbyt prymitywne i jeszcze dostatecznie nieuorganizowane. Nie posiada systemu nerwowego, aby mogło odczuwać ból albo rozkosz. Dopiero w królestwie zwierzęcym działanie prawa Ofiary pociąga za sobą cierpienie, gdyż zabija się czujący kształt. Wprawdzie suma cierpienia, gdy jedno zwierzę zabija drugie (co jest w tym królestwie „stanem naturalnym”) jest stosunkowo niezbyt znaczna, ale bezsprzecznie istnieje. Prawdą jest również, że człowiek w swej roli pomocnika jaką mu przyroda wyznaczyła w ewolucji zwierząt nadużył niepomiernie swych praw i ogrom cierpienia powiększył oraz wzmocnił zamiast osłabić osłabić instynkty krwiożercze zwierząt. Ale sam ich nie zaszczepił, choć wyzyskiwał je dla własnej korzyści. A przez wprowadzenie okrucieństwa nie istniejącego wśród zwierząt ewolucję ich opóźnia, a nawet wypacza, jak to można stwierdzić badając potworności rzeźni i wiwisekcji oraz wiedząc o ogniwach łączących zwierzęta z najniższym typem ludzkim.

Niższa natura człowieka pochodzi od zwierząt, wyższa wprost od Boga. Ludzie, którzy twierdzą, że zwierzęta muszą mieć „duszę”, mają rację; jak i ci, którzy mówią „ale nie taką jak człowiek”. Zachodzi tu niezmiernie ciekawy fakt: oto gdy któreś z wyższych zwierząt (pies, koń, słoń, małpa, krowa – nie jest to jeszcze dostatecznie zbadane, ale ilość zbliżających się do człowieka zwierząt jest pewna  - 7) rozwija swą myślowo-wrażeniową naturę niemal do najwyższego możliwego dla swego gatunku zenitu zazwyczaj przy pomocy wpływu człowieka. Człowieka złego lub dobrego, tj. pobudzającego w zwierzęciu przywiązanie, miłość (któż może zaprzeczyć, że psy i konie „kochają” człowieka?), chęć zrozumienia rozkazów pana, itd.; albo odwrotnie: strach, nienawiść, itp., gdy spotyka je okrucieństwo ponad miarę znaną w królestwie zwierzęcym. Potrzeba już tylko jakiegoś jednego, bardzo silnego wzruszenia lub „psychicznego” wstrząsu, aby „dusza” np. pojedynczego psa oderwała się od duszy-grupy, tj. życia wzruszeniowo-myślowego ożywiającego dajmy na to dwa czy cztery psy, wzniosła się jakby „wybuchem” w górę i dotknęła progu świata wyższej myśli (należącego już do dziedziny, gdzie bezpośrednio działa Duch). Jest to wówczas jakby wezwaniem uwagi Ducha. Istotnie trzecia fala boskiego życia – od Boga Ojca wprost – spływa w tę wzniesioną „duszyczkę” zwierzęcia, jednoczy się z jego życiem i tworzy to, co nazywamy „ciałem przyczynowym”, które odtąd stanowi narzędzie Ducha. I oto „rodzi się” dusza człowieka, boska istność działająca odtąd w powłoce niższych ciał, przygotowanych przez długą ewolucję w królestwie zwierzęcym. Jest to życie Boga, które nazwaliśmy Monadą pracującą przez królestwa mineralne, roślinne i zwierzęce w ciągu niezliczonych wieków. Otrzymując nową falę życia boskiego zmienia się w to, co nazywamy „Monadą ludzką”, innymi słowy w idnywidualną i nieśmiertelną duszę człowieka.  Odtąd poczyna się długa wędrówka poznawcza tego prymitywnego człowieka, w której musi on nie tylko rozwinąć dalej elementy fizyczne i psychiczne odziedziczone po zwierzęcych przodkach, ale i obudzić, i rozwinąć swoje ludzkie zdobywając władzę nad ich całą niższą naturą. Gdyż dopiero wówczas staje się naprawdę człowiekiem przejawiającym swoje, tj. boskie dziedzictwo, a nie jedynie zwierzo-człowiekiem wyrażającym tylko atawizmy pradawnych gatunków i ras.

Niższa natura człowieka rozwijała się według tego samego Prawa Ofiary, jakie rządziło w poprzednich królestwach, ale wraz ze spłynięciem owego wyższego boskeigo życia, czyli tzw. „indywidualizacji” (narodzin w świecie fizycznym i psychicznym Człowieka), działanie tego prawa zmienia się.

Zadaniem niemowlęcego człowieka jest rozwinięcie woli, inicjatywy, samodzielności, energii, decyzji, itp. A w tym  narzucane z zewnątrz prawo, przymus jaki działał w niższych królestwach, pchając je niejako naprzód, nie byłby pomocny, raczej odwrotnie, hamujący; należało więc zastosować metodę inną. Trzeba było dać człowiekowi swobodę wyboru, by mógł rozwinąć analizę i rozpoznającą, porównującą inteligencję oraz samoświadomość. I tu powstał dylemat: jak może jakakolwiek żywa istota posiadać swobodę wyboru a jednocześnie poznać, iż zasadniczym prawem rozwoju jest ofiara. A nawet dobrowolnie temu prawu się poddać, będąc organizmem czującym, który instynktownie unika wszystkiego, co może mu przynieść cierpienie, a to od rozbijania i niszczenia żywych form jest nieodłaczne.

Być może setki wieków doświadczeń, rozpamiętywanych przez coraz to bardziej rozwijającą swe władze poznawcze istność, doprowadziłyby w końcu do zrozumienia – po prostu na podstawie wyciąganych z tych doświadczeń wniosków – do odkrycia ogólnego działania tego Prawa Ofiary. Ale oczywiście zajęłoby to tak zawrotnie długi czas, że nie odpowiadałoby bożemu zamierzeniu, to też przychodzi tu pomoc od Istot, w ewolucji starszych. Pojawiają się u boku niemowlęcej ludzkości boscy Nauczyciele i kierownicy, którzy z całą mocą i autorytetem stwierdzają istnienie tego prawa i włączają je do nauk różnych religii w formie najprzystępniejszej, najłatwiejszej do przyswojenia dla budzącej się inteligencji człowieka. Bezcelowym byłoby żądanie od człowieka prymitywnego oddawania najcenniejszych dlań rzeczy, od których jego życie zależało, za nic, bez żadnej kompensaty czy nagrody; trzeba było prowadzić powoli, miarowo tę dziecięcą psychikę, aby w końcu poznała i przyjęła dobrowolnie prawo Ofiary. Zadaniem rozwoju człowieka na tym stopniu ewolucji, było wyrabianie wszystkich władz, tak fizycznych jak umysłowych i wzruszeniowych, a więc prawem jego rozwoju było jeszcze prawo formy – walczyć, zdobywać, przyswajać, „powiększać siebie”, wyrabiając zdolności, budując charakter. Ale juz od początku wejścia jego na arenę ewolucji, trzeba go było też uczyć, choćby na prymitywnych przykładach, tego wszechobecnego prawa Ofiary. I oto Wielcy, starsi Bracia ludzkości, wprowadzają w religie, jakie jej dają pojęcie współzależności wszystkiego drabiny życia.

Uczą, iż fizyczne istnienie człowieka zależy od ziemi, od istot niższych ciągle poświęcanych, by jego życie utrzymać – roślin i zwierząt, że jest to niejako dług, który będzie musiał wyrównać; powtarzają wciąż, że żyjąc kosztem innych stworzeń musi z kolei poświęcać coś ze swego dobytku dla ich życia. A że wiara w istnienie niewidzialnych a świadomych istności (niższych i wyższych od niego, kierujących procesami przyrody) była powszechna i stanowiła składową część wszystkich religii, uczono prymitywnego człowieka, iż musi im składać ofiary, by odwzajemnić się za pomoc oraz uprosić opiekę i błogosławieństwo. Stąd wyłonił się cały system ofiar składanych duchom żywiołów, Świetlistym, Dewom (Aniołom) w hinduizmie i w wielu innych religiach, jak egipskiej, żydowskiej i prastarej słowiańskiej, których różne formy przetrwały do dziś dnia. W Indiach w każdej świątyni podczas obrzędu Pudży ofiarowuje się kwiaty, owoce, kadzidła oraz specjalnie przyprawione gotowane różne ziarna i zboża (po pobłogosławieniu rozdaje się je obecnym). A po przydrożnych kapliczkach często przez wiernych pozostawione owoce stają się ochłodą dla znużonych i głodnych wędrowców, Sanjasinów i żebraków. U nas pozostałością tych zamierzchłych czasów jest zawieszanie wot oraz ofiary składane u stóp ołtarza w wiejskich kościółkach (które pamiętam z dzieciństwa): osełki masła, serki, jaja, wiązki lnu i wełny a czasem nawet snopki zboża. Te ostatnie stawiane w kątach przy wigilijnej wieczerzy mają to samo prastare pochodzenie.

Ongiś rzucano ofiary w ogień poświętny, bowiem pochłaniając szybko grubsze cząstki wyzwala on subtelniejsze, tzw. eteryczne i  one to miały zasilać i być przyjmowane z upodobaniem przez owe niewidzialne Duchy różnych stanów i poziomów. Wiele typowych wedyjskich ofiar do dziś dnia polega na rzucaniu topionego masła w ogień.

Ofiary ze zwierząt a czasem nawet z ludzi były spaczeniem pierwotnych wskazówek, przesadną gorliwością fanatyków, którzy istnieli przed wiekami, jak istnieją i dziś. Nie były one nigdy zalecane przez Wielkich Nauczycieli – odwrotnie, były surowo karcone. Ten obowiązek ofiar i obrzędów, nieraz bardzo złożonych i trudnych, uczył dziecięcą świadomość człowieka współzależności wszystkiego, co żyje, jego zobowiązań wobec Przyrody i związku z niewidzialnymi potęgami, jak i z całością życia. Wprawdzie przez długi czas ofiary były interesowne: „Ile ja ci dam z prośbą, tyle ty mi musisz dać w zamian dobrym plonem, obfitym urodzajem, pomyślnością w łowach, opieką przed klęskami: gradem, powodzią, ogniem”. Ale prymitywny człowiek tylko tą drogą mógł sobie przyswoić prawdę o wspólności i  współzależności wszystkiego, co żyje. Trudno było od niego wymagać, aby wyrzekał się cennych dlań dóbr bez nadziei „zapłaty” i odpowiedniej korzyści. Wprawdzie można przypuszczać, że w każdej religii istniały nawet w owych niezmiernie dawnych czasach jednostki o wyższym rozwoju, które jak Abraham gdy Bóg „zażądał” ofiarowania Mu tego, co mu było najdroższe (syna) były gotowe „na niewiadome” oddać dobrowolnie najcenniejsze; ale to mogły być najrzadsze wyjątki. I dziś wśród plemion pierwotnych w puszczach Indii zdarzają się tego echa, gdy w chwili egzaltacji religijnej ktoś poczuje rozkaz ofiarowania Bogu najdroższego. A jeśli tym jest żona lub dziecko, nie waha się je Bogu na ofiarę złożyć. Oczywiście dziś wydaje się to nam anormalną psychozą, ale biorąc pod uwagę prymitywizm tych szczepów, znajdziemy w tych, zresztą bardzo rzadkich wypadkach, przykład jak działała ongiś dziecięca świadomość ludzkości.

Przepisy religijnych ofiar i obrzędów dla zapewnienia sobie pomyślności były też użyteczne w innej dziedzinie, mianowicie w przezwyciężaniu ociężałości ciała, lenistwa, gnuśności, ospałości, a więc pomagały człowiekowi w jego powolnym rozwoju. Po pewnym czasie przychodzi druga, nieco trudniejsza nauka, gdy rezultat ofiar, nagroda za poświęcane przesuwa się poza wrota śmierci. Kto chce się dostać do „raju” i zażywać tam wesela i przyjemności, powinien spełniać dokładnie obowiązki przez jego religię wskazane. Tu uczy się poświęcenia dóbr znikomych dla względnie trwałych a niewidzialnych i oddalonych. Jest to już bardzo znaczny postęp. Więc naprzód wyrzeczenie się części dóbr materialnych miało mu je pomnożyć i pmyślność zwiększyć. Następnie poświęcanie dóbr materialnych, widzialnych i konkretnych miało mu zapewnić radość w niewidzialnym „raju”. Wniosek: warto oddawać dobra znikome dla trwałego dobrobytu „potem”. Było to znów ważną nauką. Namiętne trzymanie przedmiotów fizycznych zamieniło się na równie namiętne pożądanie roszkoszy emocjonalnych w wyobrażanym raju.

Wszystkie egzoteryczne religie używały tej wychowawczej metody. Założyciele ich zbyt dobrze znali możliwości dziecięcych dusz, aby oczekiwać od nich cnoty bez nadziei nagrody, bohaterstwa bez korzyści i z niewyczerpalną cierpliwością przynaglali, a nawet kusili obietnicami krnąbrne, samowolne, zuchwałe dzieci, kierując je powoli, bardzo powoli z szerokiego gościńca użycia i egoizmu ku wąskiej, nie pozbawionej cierni ścieżce dobroci i wyrzeczenia „dla innych”.

Wśród Hindusów, Persów, Chińczyków nakazana cześć dla przodków i starszych, jak i obowiązek miłosierdzia (podobnie jak w chrześcijaństwie – uczynki miłosierne względem ciała i względem duszy) uczyły człowieka opanowania zachcianek i skłonności fizycznego ciała w spełnianiu tych przepisów religijnych, poświęcania swych przyjemności i wygód, choćby nawet z myślą o nagrodzie pośmiertnej za każdy czyn miłosierdzia. Powoli budziło się poczucie obowiązku wobec społeczności i Boga, rosła świadomość, iż są wartości ważniejsze ponad fizyczny dobrobyt a nawet samo życie. Najdalej rozwinięte jednostki już szły na dobrowolną ofiarę życia w obronie rodziny, kraju, wiary. Pojawiali się bohaterowie i męczennicy, którzy postawieni przed wyborem: zaparcie się swej wiary (wartości psychiczno-duchowej) czy śmierć, wybierali świadomie śmierć.

I znów, choć niejeden z nich liczył na „koronę chwały” w niebie, na swoistą nagrodę u stóp Boga nie była to więc jeszcze ofiara doskonała, radosna, z samej wewnętrznej konieczności płynąca. Ale samo przezwyciężenie fizycznego instynktu samozachowawczego organizmu w imię „imponderabiliów”, czyli spraw myśli i duszy, rzeczy nieuchwytnych i niewidzialnych było już postępem ogromnym. Jednocześnie u znacznej większości rozwinęła się świadomość, że poświęcanie niższego dla wyższego, siebie samego i wszystkiego, co jest nasze dla spraw większych (ojczyzny, społeczności, religii) jest dobre, szlachetne, piękne. A wierność swym ludzkim obowiązkom decyduje o wartości człowieka.

I tu dopiero zaczął się prawdziwy dramat istoty ludzkiej, bo choć dusza i myśl, pojęcia i przekonania a nawet przeczucia duchowe jasno wskazywały, co jest wielkie i dobre, a dusza rwała się do czynów ofiarnych i pięknych, natura niższa całą siłą bezwładu i atawizmu trzymała się dawnego, zwierzęco-ludzkiego prawa. Powstaje konflikt, rozterka nieraz aż do tortury. Jest to okres młodzieńczy, okres „dojrzewania” ludzkości, w którym właśnie dziś się znajduje z całym chaosem kłębiących się namiętności, pożądań i egoizmów, a zarazem ze świadomością, iż „to nie to”, że to droga do nikąd. Jest to konflikt niejako dwóch istności w jednej, jak to św. Paweł wspaniale oddaje: „Bo nie czynię dobrego, które chcę, ale złe, którego nie chcę, to czynię... Znajduję więc to prawo, że gdy ja chcę czynić dobro, zło się mnie trzyma. Albowiem kocham się w Zakonie Bożym według wewnętrznego człowieka, lecz widzę inny zakon w członkach moich, sprzeciwiający się zakonowi umysłu mojego i czyniący mnie niewolnikiem... A przeto ja umysłem służę Zakonowi Bożemu, lecz ciałem zakonowi grzechu”. Trudno o jaskrawsze sformuowanie tego rozdarcia w psychice człowieka. Dwa „zakony” jak je nazywa św. Paweł, czyli dwa prawa walczą ze sobą na polu naszego jestestwa. Prawo dawne zwierzęce (naszego wczoraj, atawizmu) i prawo człowieka, które już czujemy być naszym własnym, ludzkim z rzutem w upragnioną przyszłość, gdy staniemy się władcą i panem wszystkich swych narzędzi, całej natury. Te dwa głosy, dwie siły rozdzierające naszą istotą i może trzy czwarte tragedii ludzkich w tej dwoistości ma swe źródło. To samo stwierdza św. Augustyn, jak i Goethe, gdy mówi: „Niestety, dwie dusze żyją w mej piersi”. Nie ma człowieka na tym poziomie ewolucji, który by tej tragicznej walki w sobie nie przechodził.

W poprzednich okresach nie było walki a poddanie się posłuszne albo nakazom religii, albo żądzom i namiętnościom, po prostu i bez żadnych wyrzutów, gdyż prawo wyższe nie było jeszcze własnym przyżyciem odczute. Była to „niewinność” nieświadomości. Chwilę po tym okresie, gdy punkt ciężkości przesuwa się ku duszy, a osią życia staje się pragnienie wyższe - innymi słowy, gdy istota wewnętrzna o tyle dojrzała i usamodzielniła się, że dawanie, ofiara wszelkiego rodzaju staje się jej miła, walka ustaje również.

Nie od razu jednak, jest jeszcze jeden przebolesny choć przepiękny okres, jak ostatnie cienie przed wschodem słońca, które juz nie zajdzie. Oto, gdy prawo duszy już działa i ono wymaga od „serca”, tj. emocjonalnej, nieraz już oczyszczonej a przecie jeszcze namiętnie czującej i „przywiązanej” natury, oddania najdroższego. Życie stawia nas wówczas w dramatyczne sytuacje, gdy poświęcenie staje się koniecznością i dusza przyjmuje ją już dobrowolnie, ale serce jednocześnie „spływa krwią”. Powstaje wówczas dziwne, nieznane uczucie jakby rozkrzyżowania, ale ponad rozpiętym na krzyżu sercem wznosi się już uśmiech – ból niższego a przecie pięknego (np. osobistego kochania) i radość niemal dopiero świtającego przeczucia duchowego stapiają się w jedno. Niewymowne i nie nazwane uczucie, które najbliższe jest tego, co się nazywa ekstazą.

W niejednym utworze wielkiej sztuki spotykamy oddanie tego przedziwnego uczucia, jak w dziełach pewnego typu mistyków. Tu już człowiek staje wobec ofiary zdawałoby się w imię „niczego”, bez żadnego nadziei na kompensatę, a poświęcić ma najswojsze i naukochańsze. I nieraz musi przejść po takim bohaterstwie prawie ponad siły emocjonalnej natury okres martwoty, obojętności, jakby gleba jego psychicznej istoty musiała odpocząć po spełnieniu rozkazu wyższej Jaźni, aby móc dalej służyć jej twórczo. Wiele symbolicznych nazw mają przeżycia tego okresu: „Bóg dał, Bóg wziął, niech będzie błogosławione święte Imię Jego”, „Po własnym sercu trzeba kroczyć ku Niemu”, „Nagim trzeba iść za nagim Chrystusem”, „Ludzie żyją śmiercią bogów, bogowie żyją śmiercią ludzi”. Innymi słowy to starożytne a zagadkowe powiedzenie Hermesa Trismegistosa brzmi: „Natura niższa, czysto ludzka musi w nas zamilknąć, „umrzeć”, aby natura duchowa, boska mogła w pełni sie przejawić.

Na tym poziomie, a na nim znajduje się dziś niewielka garstka wśród naszej ludzkości, odkrywa się już w pełni prawo Ofiary, a pragnienie udziału w nim coraz szerszego staje się marzeniem i wolą. Czuje się wyraźnie i dobitnie swą przynależność do wielkiej Całości czy to przez Naród, który się kocha i widzi się go jako cząstkę o wiele większej – jako instrument w wielkiej orkiestrze, która musi niebawem zgrać się, by partię jej powierzoną przez Najwyższego wykonać – czy przez współczucie dla ludzi-dzieci, którzy nie widzą jeszcze celu ni sensu życia i cierpią w głuchej nocy i rozpaczy; czy przez miłość dla Starszych Braci, którzy są uosobieniem prawa Ofiary i wciąż czuwają nad krnąbrną i dotychczas jeszcze prawie ślepą ludzkością. I owa wola współdziałania z Nimi poczyna odtąd kierować życiem i czyni każdą ofiarę coraz lżejszą aż staje się ona czystą radością „na obraz i podobieństwo” ofiary boskiej. Zapomina się wówczas, że niegdyś łączyło się z Ofiarą cierpienie. Czując wyraźnie – bo świadomość działa już w sferze ducha a ponad intelektem, który jedności nie pojmuje – jednię Życia każdy czyn spełnia się „dla wszystkich” lub dla wszystkości istnienia.

Jest to nowa świadomość, o której można powiedzieć, iż jest „poświęceniem” (w znaczeniu świętości a nie cierpienia) „całości Życia”, jak i wejściem we wszechmiłość kosmiczną jako energię powszechną. Widzi się ją w tej sferze wyraźnie jako potoki życia nieustannie płynące z „Serca” Słowa Przedwiecznego. A wobec piękna tej jedności Wszechżycia, żywot pojednyczego człowieka, który siebie uważa za oddzielną, wyodrębnioną ze wszystkości jednostkę, wygląda stamtąd mizernie i ubogo.

Gdy człowiek dosięgnie w swym rozwoju tego poziomu, serce jego otwiera się ku bezbrzeżnej miłości i oddaje Jej siebie w najwyższym weselu pragnąc jednego: być Jej czystym narzędziem dla ludzi, którzy Jej jeszcze nie znają. Stać się Jego „pomocnikiem”, „światłonoścą”, wysłańcem niosącym wszelkie błogosławieństwo i najtkliwszą „macierzyńską” rozumiejącą miłość skierowaną najsilniej ku tym, którzy są najbardziej ślepi, zamknięci w formie, „pogrzebani” w materii. Radością najwyższą jest móc budzić w duszach ludzkich tęsknotę ku Prawdzie, rozświetlać mroki niewiedzy, rozgrzewać zziębnięte w samotności, ściśnięte w męce serca; wskazywać drogę ku sferom, gdzie radość i szczęście są przyrodzonym, naturalnym stanem człowieka.

Taki „pomocnik” Braci Starszych, kierowników ludzkości staje się znaczną energią duchową, gdyż siły, które przed wcześniej zużywał na oddzielne dążenia i wysiłki (na fizycznym, emocjonalnym i myślowym planie), są teraz wszystkie zestrzelone w jednym, radośnie ofiarnym akcie a przez to samo przetworzone w energię, która płynie łącząc się ze strumieniem energii najwyższej ku użytkowi i błogosławieństwu świata.

Przetworzenie to dokonuje się dzięki pobudce, która sama decyduje, w jakiej sferze dana energia działa. Jeśłi motywem człowieka jest pożądanie przedmiotów fizycznych dla siebie, energia jego będzie działać tylko na fizycznym i emocjonalnym planie. Lecz jeśli w tejże sferze będzie działał jako wysłaniec i wyraziciel Potęgi Jedynej, zupełnie bezosobiście, energia którą w działanie włoży stanie się duchową, choć czyn będzie spełniony fizycznie. Podobnie, jeśli pragnie uczuciowej radości dla siebie, energia będzie działać tylko w  sferze astralnej; a jeśli pożąda wiedzy osobistym pragnieniem, aby poznać i wiedzieć coraz więcej samemu, energia skupi się w sferze myślowej. Lecz jeśli pragnie kochać więcej, aby innym dać miłość gorętszą, a wiedzy „pożąda” tylko po to, by móc nieść więcej światłai prawdy innym, wówczas energia jego sięga aż w sferę duchową i jest potężną, niezmożoną siłą. Bowiem pobudka decyduje, w jakiej sferze dana przez człowieka w ruch wprawiona energia będzie działać. Ta sama widzialna czynność spełniona przez dwóch ludzi, jednego egoistę umiejącego tylko żądać dla siebie, drugiego żyjącego miłością i promieniującego nią naokół w radosnej ofierze będzie ożywiona zgoła inną energią, inne wyda owoce, inne przyniesie dla autora i otoczenia skutki.

A zmiana motywów od nas samych zależy. Dla takiego człowieka jak mówi Bhagawad Gita: „Czyn i bezczyn są jednakie”, bowiem nawet, gdy nic nie robi widzialnie, „działa” wciąż swym promieniowaniem. A gdy najitensywniejsze czynności spełnia w świecie widzialnym, pozostaje równie bezosobisty i spokojny, bez egoizmu i pożądań w nieustającej wewnętrznej ciszy. Wszyscy są dlań godni czci jako żywe „obrazy” Boga –święty czy grzesznik równie wart szacunku, tak samo ogarniany miłością. Nic nie ma za własne a posiada wszystko, bowiem nie utożsamia się z formą a z wszechprzenikającym Życiem, którego treścią jest Radość. Zaiste „cierpieniu wówczas położył kres”.

Każdy kto wyczuje w tych liniach prawdę, może od razu starać się żyć wedle tego prawa ofiary zaczynając od drobnych uczynków a nade wszystko od pobudek. Czyny mogą nie zawsze od nas samych zależeć, ale pobudkami rządzimy bezsprzecznie sami. Można nie ruszając się z miejsca nawet w chronicznej chorobie, w odcięciu od światła i wszelkich możliwości widzialnego działania stać się siłą twórczą i dobroczynną, kierując życzliwą myślą, dobrym życzeniem, śląc naokół błogosławiącą moc. Myśl nasza jest potęgą, z której zakresu nie zdajemy sobie zwykle sprawy. Możemy nią równie „konkretnie” czynić jak rękoma w świecie materii. A nieraz nawet „konkretniej”, bo wpływamy bezpośrednio na nasze otoczenie myślami i uczuciami o wiele więcej aniżeli uczynkami; a w każdym razie nieraz wpływ myślo-czuć jest trwalszy i głębiej sięgający. Żadna energia nie ginie, każda wywołuje skutki w tej samej sferze, w której się przejawia. Na tym prawie możemy śmiało oprzeć działanie myślą i uczuciem we współpracy twórczej z Tymi, których normalnym życiem jest ciągła radosna ofiara. A w miarę jednoczenia naszych sił z Nimi przekonamy się, jak zmieni się całe nasze życie, jak coraz nowe prawdy będą odsłaniać się przed naszym wewnętrznym wzrokiem, coraz bogatsze i błębsze uczucia rodzić się w sercu. Bowiem „prawem rozwoju człowieka jest ofiara”, a to znaczy radosne promieniowanie z serca naokół, nic nie pragnąc i nie żądając od życia, gdyż pełnia w nas samych jest teraz tak wielka, iż nic już dodać nie trzeba do wypełniania wiekości Życia, tylko snuć z coraz większej głębi własnej. Dzielić się, dawać, darzyć, promieniować życiem twórczym – oto prawdziwe powołanie „dojrzałego” wewnętrznie człowieka. Czyż nie warto tego przyśpieszyć?

O kosmicznym Prawie Ofiary mówi wspaniałym słowem w „Genezie z Ducha” Juliusz Słowacki, który nie tylko znał tradycje i filozofię Wschodu, ale i sam był do pewnego stopnia „widzącym” i niejedno odczytywał własnym wewnętrznym wzrokiem, choć stosunkowo niedużo przekazał ze swej ezoterycznej wiedzy w swych poematach. W paru utworach najmniej rozumianych przez zwykłych czytelników jak i „uczonych” profesorów i intelektualistów, a najgłębszych, dotyka wielu tajemnic; zwłaszcza – poza „Królem Duchem”, gdzie mówi o paru inkarnacjach Ducha Narodu i „Samuelem Zborowskim”, gdzie dotyka jednego z najbardziej złożonych zagadnień indywidualności Duszy i osobowości, tj. niższej i wyższej zbiorowej natury Polski jako Narodu w „Genezis z Ducha”.

Może uważny czytelnik porówna powyższy rozdział o wędrówce poznawczej Monady poprzez różne królestwa przyrody, w której zbiera doświadczenia i opanowuje materię różnych sfer z ujęciem Słowackiego. Przekona się, ile jest punktów wspólnych z jego widzeniem. Mamy pojęcie „dobrowolności” zstąpienia w stworzony wszechświat, rozwój poprzez królestwa przyrody. Każdy następny krok dokonywany przez Ofiarę i pracę Ducha. Mamy wspaniałe słowa: „....wszystko przez Ducha i dla Ducha stworzone jest, a nic dla cielesnego celu nie istnieje...”. Czyż nie są one powtórzeniem najgłębszych stwierdzeń Mędrców odległej starożytności? Czyż nie warto ich dziś przypomnieć?

Mieliśmy własnych jasnowidzów i wieszczów na miarę Wielkich dawnych Indii, aleśmy dotąd ich najwspanialszych utworów nie zgłębili, wiedzy z nich nie zaczerpnęli i w Naród jej nie wnieśli. Jakże smutnym i żałosnym faktem jest obezcenianie najgłębszego mistycyzmu Mickiewiecza, jego towiańszczyzny. Jakże płytkim i tendencyjnym jest rzucanie na Towiańskiego haniebnych podejrzeń, bez wysiłku by przeniknąć w jego naukę. A ta pociągnęła nie tylko Mickiewicza, ale i paru myślicieli włoskich, jak np. Tancredo Canonico. A grupę wierną ideom Towiańskiego spotkałam we Włoszech jeszcze w pierwszym dziesięcioleciu tego wieku, a wszyscy jej członkowie byli ludźmi światłymi, których trudno byłoby posądzać o mglistość intelektualną i brak krytycyzmu. Zresztą sam fakt, że Mickiewicz, który był nie tylko geniuszem poetyckim ale i człowiekiem głębokiej wiedzy wewnętrznej, widział wielkość duchową Towiańskiego – a ta niekoniecznie idzie w parze z uznaniem przeciętnych choćby i „uczonych” ludzi – powinnoby powstrzymać „odbrązawiających” krytyków od zbyt drastycznych wniosków. To, że utwory Mickiewicza nawet najbardziej znane jako tylko „literackie” (Farys, Sonety Krymskie) posiadają głęboki, choć trudny do odczytania dla nieznających filozofii mistycznej Indii – nurt, wykazała dr Maryla Falk (wybitna znawczyni wszechświatowego mistycyzmu, autorka wielu dzieł z tej dziedziny po włosku, była lektorka literatury słowiańskiej na uniwersytecie w Kalkucie) w swoim wyczerpującym artykule porównującym najgłębszą myśl mistyczną Romantyków z prastarą Wed i Upaniszadów Indii.

Wróćmy do Słowackiego, cytuję wyjątki z Genezis: „Albowiem duch mój przed początkiem stworzenia był w Słowie (Logos) a Słowo było w Tobie – jam był w Słowie. My Duchy Słowa  było w Tobie – a jam był w Słowie. My Duchy Słowa zażądaliśmy kształtów i natychmiast widzialnymi uczyniłeś nas, Panie pozwoliwszy iżeśmy sami z siebie, z woli naszej i z miłości naszej wywiedli pierwsze kształty...”

„Duchy więc które wybrały za formę światło, odłaczyłeś od duchów obrały objawienie się w ciemności i tamte na słońcach i gwiazdach, a te na ziemiach i księżycach rozpoczęły pracę form, z której Ty, Panie, odbierasz ciągle wyrób miłości, dla której wszystko jest stworzone, przez którą wszystko się rodzi”.

Czyż nie jest jasne: przyczyną przejawienia wszechświatów, wyjścia z Niepoznawalnego Absolutu (ParaBrahman  filozofii indyjskiej) jest miłość. Duchy (Monady) „zażadały same ze siebie, własną wolą, a przez miłość, objawienia się także w kształtach, czyli wzięcia udziału w „pracy” stwórczej Słowa Przedwiecznego. A Światło i ciemność nie odnoszą się oczywiście do fizycznej, a jest to symbol znany w różnych księgach, energii pozytywnej męskiej i negatywnej, odbiorczej, tj. żeńskiej. Ciemność nie jest tu symbolem ani ociężałości (Tamas), ani tym bardziej „zła”, czyli oporu wielkiej fali boskiego Życia, a po prostu „bierności odbiorczej”, pierwiastka żeńskiego. Wydaje się, że Słowacki rozumiał, iż pewne duchy na cały czas Przejawienia (Manwantary) działają jako pozytywne, męskie a inne, jego negatywne, żeńskie – co jest nieco inaczej formuowane w filozofii ezoterycznej  Indii, ale nie mogę się teraz nad tym zatrzymywać.

Ciekawe jest powtarzanie słowa „praca” duchów, „praca form”, czyli nad ewolucją form. To jest owa długa praca poprzez królestwa przyrody, którą nazywa się także – „wyrobem miłości”, co jest ścisłe i obrazowe. I ciekawe jest następne ujęcie, iż Duch (Monada) jest trójcą (na obraz i podobieństwo Przedwiecznego), indyjskie Sat-Czit-Ananda, co Słowacki nazywa pierwszą Trójcą z trzech osób: z Ducha, z Miłości i Woli złożonej. A dalej: „Wieki minęły a duch mój ani jednego z tych dni (oczywiście okresy geologiczne trwajce miliony lat) nie spoczął, lecz ciągle pracując myśl nową o kształcie zamieniał w kszatałt, zgodziwszy się ze Słowem Globowym stanowił prawo, a następnie się prawu poddawał własnemu.

W tych słowach jest ciekawe ujęcie współdziałania Monady z myślą Słowa Globalnego (Duch Ziemi), które stwarza prawa i kształty. Jak Wedanta mówi, iż wszechświaty są wywołane w byt „myślą Boga” (jak i naszą), co łączy się z pojęciem Maji, która z jednej strony jest uważana za wyobraźnię Stwórcy, z drugiej za to wszystko co jest przez nią stworzone. „W skałach więc już, o Panie, leży duch jako posąg doskonałej piękności, uśpiony jeszcze a tego, co dziś zowiemy śmiercią, to jest przejścia Ducha z formy do formy, nie było”, „...wtenczas to, o Panie, pierwsze idące już ku Tobie duchy (...) złożyły Ci pierwszą Ofiarę. Ofiarowały się na śmierć. Co zaś dla nich śmiercią było, to w oczach Twoich, o Boże, było tylko zaśnięciem Ducha w jednej a obudzeniem się jego w drugiej, doskonalszej formie”, „Z tej śmierci, jako z najpierwsze ofiary, wyrodziło się najpierwsze zmartwychwstanie. Z łaski Twojej, o Panie, przydaną została duchowi cudowna moć odtwarzania podobnej sobie formy, przez którą to potęgę w różnej liczbie ujedynione duchy, uderzając na siebie i zogniając moce swoje zostały twórcami kształtów sobie podobnych”.

Jakże dobitnie zaznacza, że ofiara jest u podstaw ewolucji. Jak ciekawie i dziwnie wyraża rozszczepienie się dalsze na odwrotnie namagnetyzowane bieguny, „ujednione”, tzn. rozdzielone i zamknięte w odwrotnych formach; w połączeniu i „uderzeniu” na siebie dają „ogniową” siłę stwórczą. Wspaniałe ujęcie płci. „Jedno więc ofiarowanie się Ducha na śmierć uczynione z całą potęgą miłości i woli, wydało potomstwo niezliczone kształtów, cuda tworów przeróżnych. Ty wiesz o wszystkich, żadna bowiem forma następna nie zrodziła się z poprzedniej bez wiedzy Twojej”.

Podkreślenie, że tylko Ofiara jest stwórcza a im ona większa, tym większy krok naprzód, ważniejsze osiągnięcie, bardziej znamienna i daleko idąca zmiana, „...bo przez przyspieszenie śmierci ciał przyśpieszał się pęd duchowy żywota, a śmierć jako prawo formy została, że tak powiem, królową masek, powłok i szat duchowych i dotychczas jest marą, bez żadnej rzeczywistej władzy nad stworzeniem”. Nie wiem, czy istnieją w całej nasej literaturze dobitniejsze słowa o właściwym znaczeniu i miejscu, jakie we wszechświecie zajmuje śmierć – największa ułuda.
Wreszcie zakończyć bym chciała tymi znamiennymi słowy Słowackiego: „Spraw, o Panie, aby niektóre wielkie duchowe moce w ojczyźnie mojej uśpione wywiodły... O to proszę, Boże i Panie mój! O widzącą wiarę a zarazem o uczucie nieśmiertelności... Spraw, aby ta jedyna droga rozwidnień i oświeceń – droga miłości i wyrozumienia coraz mocniej lud Twój wybrany, a drogą bolesną teraz idący, do Królestwa Bożego zaprowadziła”.

Offline

 

#2 2019-04-27 20:28:24

surya

BUDZICIEL

Zarejestrowany: 2008-07-28
Posty: 246
Punktów :   

Re: „Prawo ofiary i nauka serca” - Wanda Dynowska 1959

NAUKA SERCA

W życiu duchowym, w Jodze czy też w prawdziwym okultyzmie (tzn. w życiu wedle niewidzialnych, ukrytych praw, a to nie ma nic wspólnego z tzw. fenomenami i sztukami mylnie zwanymi okultyzmem) istnieje jeden aksjomat, który warto poznać i zrozumieć od początku. Oto chcąc postępować i szybko rozwijać się wewnętrznie, nie ma lepszej drogi, jak pomagać w rozwoju innym. Każdemu, gdzie i jak się da – powiedzmy nawet wszelkiemu życiu, nie ograniczając się do człowieka.

W każdej istocie życie usiłuje się przejawiać, w każdej walczy o szerszy oddech, o przezwyciężenie oporu formy, ciągnie do światła, dąży do większej swobody i wielostronnego wyrazu. I w tej walce, w tym nieustannym ciśnieniu od wewnątrz ku „więcej światła”, ten, który chce sam rozszerzać się świadomością musi pomagać. Mus ten nie jest oczywiście narzucony z zewnątrz, jest tylko wyrazem niezmiennego prawa przyrody.

Ludzkość w swej całości jest żywym organizmem, narody jego organami, ludzie – żywymi nieodłącznymi ich cząstkami – komórkami: „W szczęściu wszystkiego są wszystkich cele”. Żaden człowiek nie może się wydzielić z narodu, z ludzkości. Co szkodzi jednemu, szkodzi wszystkim. Co zatruwa jeden organ czy komórkę, zatruwa całość. Współzależność jest tak ścisła, że nie da się samemu grzeszyć ani też samemu się wznosić i rosnąć, czy zbierać plonu dobrych czynów. I jedno, i drugie oddziaływuje nieuniknienie na innych. Przyjąwszy to jako sksjomat (a ma on wszelkie podstwy i dowody naukowe) można od razu zrozumieć, iż pomagając innym w ewolucji, w następnym kroku ku światłu, tym samym pomaga się sobie. Utrudniając i opóźniając rozwój innych, szkodzimy sobie. Oto dlaczego praca ku dobru innych ludzi jest warunkiem szybkiego wewnętrznego rozwoju, podwaliną duchowego życia oraz wymaganiem wszystkich szkół czy systemów prawdziwej Jogi.
Prawem i samorzutną potrzebą obudzonego ducha jest dawać, dzielić się. Lecz zanim stanie się to nieodpartą koniecznością własnego serca, przyjęcie tego aksjomatu za podstawę życia jest ze wszech miar użyteczne i pomocne. Czytelnik może zapytać: czy nie należy najpierw czegoś zdobyć, coś istotnego w sobie rozwinąć, aby dopiero później móc się tym dzielić? Pytanie logiczne jest tylko pozornie i bardzo złudne. Nie ma bowiem na świecie tak ubogiego człowieka, który by nie znalazł „uboższej” od siebie istoty, który by nie miał absolutnie nic do „dania” drugiemu. Człowiek materialnie najbiedniejszy może mieć zawsze dobrą myśl, życzliwe spojrzenie, miły gest i uśmiech. Przy tym wedle pewnego paradoksu, tylko to jest naprawdę naszym, czym się możemy podzielić. A drugą stronę tego jest: tylko dając, zdobywamy „więcej”, oczywiście w sferze psychicznej; choć przy pewnym połączeniu świata moralnego z fizycznym stosuje się i do tego ostatniego. Znałam w Polsce klasztor żyjący z darów, gdzie przeor mi mówił, że jeśli daje się odczuć brak środków w którymś dziale pracy tak, iż grozi mu zamknięcie, idzie przede wszystkim do kuchni i jadalni, gdzie rozdziela się darmowe posiłki ubogim oraz bada czy nie zakradło się gdzieś najmniejsze skąpstwo lub zacieśnienie – „niepełne otwarcie rąk”, jak się wyraził. Twierdził, że nieodmiennie tam znajdował przyczyny (uchybienia w swobodnym dawaniu) sprowadzające jako skutek zastój w dopływie środków z zewnątrz dla całej instytucji.

Z każdego stopnia naszej ewolucji wznosimy się najszybciej na następny dzieląc się tym cośmy już zdobyli. W każdym stanie im więcej oddajemy, tym szybciej sięgamy dalej. Uśmiech może dać każdy, nieprawdaż? Znałam dziewczynę pracującą w biurze, której serdeczny uśmiech kierowany do wszystkich, osobiście jej nawet nieznajomych kolegów, oddalił się narzucającą się jednemu z nich myśl o samobójstwie. A żebracy w Indiach niejednokrotnie więcej sobie cenią dobre słowo, uśmiech, serdeczne dotknięcie a nawet rozumiejące spojrzenie, aniżeli grosz. Zdarzało mi się, że raz otrzymywali takowe, na drugi dzień nie przyjmowali datku mówiąc, iż słowo ma większe dla nich znaczenie. A dzieci nieraz wolą z uśmiechem podany kwiat od słodyczy. Czyż nie rozporządzamy wszyscy takim uśmiechem, spojrzeniem i słowem? Wprawdzie tradycja hinduska mówi, że możemy stać się dużą siłą pomocną współpracującą z ewolucją dopiero, gdy sami wyzwolimy się od wszelkich śladów egoizmu i poczucia „ja” i „moje”, czyli przeżyjemy do dna swą jedność z wszechżyciem. Ale ja tu mówię o drodze ku temu celowi pokazując jak najszybciej można doń dojść.

Przyjąwszy za niewzruszony fakt, iż ludzkość jest organizmem, trzeba przemyśleć wynikające z tego konsekwencje. A więc: każde nienawistne uczucie – a nawet nieżyczliwa myśl – szkodzi ludziom wokół i rozszerzanie się Życia opóźnia. Można pójść o krok dalej i spróbować wniknąć głębiej w to zagadnienie. Gdy Chrystus mówi o kochaniu nieprzyjaciół i czynieniu dobrze tym, którzy nas mają w nienawiści, nie jest to ani sentymentalizmem, ani nakazem ku świętości – jest to proste naukowe, matematyczne prawo. Jeśli odpowiadamy nienawiścią (we wszelkiej jej postaci: gniewu, oburzenia, złości, itp.) na skierowaną ku nam niechęć, tedy suma tej rozkładowej energii w organizmie ludzkości wzrasta, a szkodząc całości, szkodzi nam samym. Jeśli natomiast odpowiemy enrgią odwrotną, ta – jeśli jest równa w nasileniu i napięciu – neutralizuje i unicestwia poprzednią (plus i minus się znoszą). I w rezultacie nie tylko „obroniliśmy” siebie, ale i innych przez uchylenie i zniweczenie szkodliwej siły. Zaś odpowiadając tym samym wedle niszczącego wskazania pism hebrajskich - „oko za oko, ząb za ząb”, czyli prawa atawistycznego, zwierzęcego – jad w organizmie ludzkości zasilamy, więc szkodzimy również sobie i stajemy na tym samym poziomie co i ten, który nas krzywdzi lub nienawidzi.

To, że myśl, namiętność, uczucie są to różne formy energii, było przez psychologów dostatecznie dowiedzione. Jeszcze Mickiewicz wspaniale pisał: „Człowieku, gdybyś wiedział jaka twoja władza! Samotny, więziony – myślą i wiarą mógłbyś wznosić i obalać trony”. Nie jest to tylko przenośnią, ale dosłowną, najściślejszą prawdą. „Myślą i wiarą”, uczuciem i wyobraźnią można leczyć i ranić, uderzać i koić, pomagać w trudnościach, jak i te trudności dla drugich stwarzać; a tym samym sumę cierpienia na świecie powiększać i rozchylanie się życia ku światłu opóźniać. A ten kto chce szybszego rozwoju, kto pragnie zbliżyć się do duchowej Ścieżki powinien przede wszystkim zbadać, czy nie czyni mimowolnie absurdu, tj. czy nie pcha jedną ręką  i nie powstrzymuje drugą; np. czyta poważne filozoficzne rzeczy, używa modlitwy i głębokiego skupienia, a jednocześnie w „wolnych chwilach” myśli i mówi z przyjemnością o wadach, przywarach i małościach innych ludzi. Nie zważa na to, czy jego ton i sposób bycia nie upokarza kogoś lub nie czyni mu krzywdy; czy nie przysparza ciężaru i cierpienia jakiejkolwiek żyjącej istocie. Rozumne i praktyczne pod tym względem są rady, jakie dawała Annie Besant swoim hinduskim współpracownikom: „Prawdziwy okultysta (czytaj: człowiek naprawdę uduchowiony) będąc dla siebie najsurowszym sędzią, najbardziej wymagającym kierownikiem jest dla wszystkich wokół najserdeczniejszym towarzyszem, najbardziej rozumiejącym przyjacielem, najłagodniejszym pomocnikiem. Aby zdobyć takie rozumienie i zdolność czucia wespół z innymi, trzeba przede wszystkim chcieć, aby te cechy się w nas obudziły. A rozwiną się najszybciej, jeśli będziemy się starać okazywać je każdemu kogo spotkamy usiłując nawet nie czynić w tym względzie wyjątków. Kto chce zbliżyć się do życia duchowego, powinien w domu, w rodzinie i w swym otoczeniu być tym, do którego każdy najchętniej się zwraca w chwilach smutku, niepowodzenia, trudności, a nawet grzechu i przewinień pewien, że spotka go współczucie, zrozumienie i pomoc. Nawet człowiek głupi, tępy, nudny i nijaki, nie tylko niczym nie pociągający, ale nawet dla zwykłych ludzi odpychający powien by czuć się, że temu przynajmniej może zaufać i wierzyć, iż nie będzie odtrącony ani wyśmiany. „Każda tęsknota do lepszego życia, każda chęć usłużenia innym, każde pragnienie nauki czy jakiegokolwiek rozszerzenia swych umiejętności i możliwości, a nawet półświadome szukanie światła, piękna czy szlachetności musiałoby w nim znaleźć zachętę, otuchę i pomoc, aby najdrobniejszy zalążek dobra mógł zakiełkować i wzrastać w ciepłych i wzmacniających promieniach jego serdecznej obecności.”

Kto jest naprawdę przyjacielem wszelkiego Życia, jednoczy się z nim nieświadomie wszędzie; poleje więdnącą roślinę, nakarmi głodnego psa czy inne zwierzę, zainteresuje się bliżej zyciem w każdej spotkanej osobie. Zazwyczaj ludzie „nie widzą” jedni drugich, są tak pochłonięci sobą, swymi troskami, pragnieniami i zawodami, smutkiem czy walką i zdobywaniem, że wprost nie patrzą, wzrok prześlizguje się po twarzach nie zatrzymując się i nie widząc wyrazu – stałego czy przemijającego pod wrażeniem danej chwili – nie istnieje dla niech ta, jakże ciekawa księga ludzkiego oblicza. Nieraz nawet w rodzinie lub wśród dobrych znajomych nie staramy się odczytywać tej subtelnej gry wyrazów twarzy o wiele wierniej odbijającej prawdę wewnętrznych przeżyć, aniżeli przypuszczamy. A przecież może to być tak pasjonujące nawet z punktu widzenia artysty i psychologa.

Jakże często można naprawdę widząc – bez jednego słowa, bez jednego gestu – ulżyć lub ukoić. Twarz, ruchy, głos a nade wszystko uśmiech i śmiech zdradzają człowieka. Czytelnik może powiedzieć: „tak, ale najczęściej to , co w nich można wyczytać jest brzydkie, banalne i przeciętne, po cóż bym miał się tym interesować?” Pozornie może mieć rację. Jeśli chce sam należeć do ludzi przeciętnych, rację będzie miał tym większą. Ale mówimy do tych, którzy z przeciętnością niewiedzącej, bezcelowej egzystencji i chosem biernego życia chcą zerwać. Mówimy do tych, którzy do duchowości chcą zdecydowanie dążyć, których przestaje obchodzić ciągłe oczekiwanie i żądanie czegoś od życia, a w których się ochota widzenia i wydobywania z siebie twórczej odpowiedzi na każdą rzecz, każde życia „wyzwanie”. A wyzwaniem jest wszystko: każdy napotkamy choćby przelotnie człowiek. Ludzie oddziaływują na siebie nie tylko słowami i widzialnymi czynnościami. Czynem może być i myśl, uczucie a nawet nasze „nastawienie”, ton wewnętrznego stosunku do tego, co spotykamy.

Pierwszym przejawem stosunku twórczego będzie zainteresowanie czy to w obserwacji wyrazu twarzy, czy w słuchaniu tego, co drugi człowiek mówi; a zdradza się o wiele bardziej tym, jak mówi aniżeli w tym, co mówi; „wsłuchiwanie się” bezsłowne w atmosferę drugiego człowieka. Im ten jest inteligentniejszy, bardziej obudzony wewnętrznie czy uczuciowo, tym owo usłyszenie jego „dźwięku” jest ciekawsze. A jeśli w naszym ogólnym nastawieniu jest życzliwość, nieraz przez samo takie wsłuchanie się możemy przełamać zaczarowany krąg samotności i rozgrzać wiotczejące w zgnębieniu wewnętrzne mięśnie człowieka. Z owego zainteresowania i wsłuchiwania się – a może ono dotyczyć nie tylko ludzi, ale i przyrody, drzew, kwiatów, barw, szmerów, szelestów, wszelkich głosów natury jak i życia zwierząt, czy też „nastroju” różnych miejsc, gdzie się znajdujemy – rodzi się  rozumienie, rozszerza się skala wrażliwości i życie staje się bogatsze. A rozumienie wszystkiego, co żyje jest bliskie mądrości.

Rodin, wielki rzeźbiarz francuski, w swoim pamiętniku prywatnym pisał, iż każdy prawdziwy artysta – nawet w ciężkich osobistych doświadczeniach – zawsze jest człowiekiem „okropnie szczęśliwym” (formidablement heureux), bo chce nieodmiennie widzieć prawdę rzeczy, ludzi  i zjawisk oraz umie poza pozorem i formą dotrzeć do sedna, przeniknąć w treść, wyczuć wewnętrzne „słowo” danej istoty; tę prawdę czci i ją niejednokrotnie oddaje w swej sztuce. I w tym procesie odsłaniania się prawdy, przeżywa swoistą – może nieco surową a nawet jakby „gorzką” – moc wobec nagości widzianego życia. A przecież nie oddałby jej za żadne słodkie zachwyty nad wyobrażaną ułudą. Okultysta zna radość podobną z jedną wszakże, dość znaczną różnicą. Gdy artysta zadowala się wiedzeniem i ewentualnie oddawaniem widzianego, okultysta łączy się z utajonym pod formą życiem nie przestając widzieć jej nagiej prawdy, która może być brzydka, nie pociągająca a nawet straszna; sięga w to, co ukrywa się poza nią, w owo: „duch się w każdym poniewiera”. Bowiem wie dobrze, że ów duch nie umie się jeszcze przejawić poprzez powłoki materii, nie potrafi opanować zwierzęcych atawizmów swych narzędzi. A czując owo „utajone”, łaczy się z nim czynnie, bierze w nim niejako udział w dość dziwny, najczęściej nieświadomy sposób. Z naszej strony potrzebna więc jest czujna, żywa aktywność i ona to jest najważniejsza.

Znając teorie psychoanalizy, jakże często w zwykłej rozmowie, słuchając uważnie czyjegoś sposobu mówienia, możemy poznać, ile dawnych urazów kryje się poza szatą banalnych słow; ile zadrażnień, bólów, blizn w pewnych specyficznych reakcjach na różne zjawiska i fakty. Artysta, np. pisarz lubi taką obserwację, bo mu to daje materiał psychologiczny, ale okultystę nie tylko to interesuje – widzi w tym człowieku zahamowania życia, widzi i czuje, iż nie płynie ono swobodnie, a potyka się zawadza o urazy, martwe punkty i nie może uwolnić się z jakichś spowijających mgieł czy wyobrażeniowych upiorów. A że ukochane Życie wszędzie jest w nim wciąż zywe, korci go to i budzi samorzutną chęć rozproszenia tych mgieł, zmniejszenia zatorów, rozbicia przeszkód i jakby gorące pragnienie, by się coś głębszego wydobyło z tego człowieka; jakaś odrobina prawdy jego własnej wewnętrznej istoty. I to pragnienie wraz ze szczerym wczuciem się w owo „utajone” może mieć przedziwne następstwa.

„Czyżbyśmy mogli istotnie komukolwiek w tym pomóc?” – może się spytać czytelnik. „Wszak na tzw. analizy psychologiczne, które mają nas uwalniać od podświadomych urazów i zahamowań, specjaliści tracą wiele dni i tygodni. Jakże my spotykając ludzi na parę godzin czy dni moglibyśmy coś uczynić w tej złożonej i trudnej dziedzinie?” I tak, i nie. Gdybyśmy chcieli to świadomie i z premedytacją robić, oczywiście byłoby to brakiem szacunku, a więc i istotnej życzliwości wobec drugiego człowieka. Ale gdy samo nasze wewnętrzne nastawienie jest silnie zabarwione miłością życia, czyli duszy, wszędzie i w każdym ona właśnie poczyna działać przy takim uważnym wpatrzeniu się i wsłuchaniu w człowieka – najczęściej poza naszą świadomością a może nawet przypuszczeniem. I to jest dobre, bo tylko owa „nieświadomość” jest gwarancją „czystości”, tj. bezinteresowności naszego stosunku. Sami możemy zdawać sobie sprawę tylko z serdecznego zainteresowania i współczucia dla zahamowań i zatorów w innych; a przecież coś się może dziać poza naszą świadomością. Ukrywa się w tym przedziwna tajemnica. Ja mówi dalej Mickiewicz: „Na każdą myśl czekają szatan i Anioły”. Zamieńmy te niezbyt współczesne słowa na „świadome energie” – jedne twórcze, duchowe, drugie destrukcyjne, co tamują i niszczą życie, a będziemy mieli ścisłą prawdę, która tak dobrze była wieszczowi znana.

Jak niechęć czy złość w człowieku przyciąga podobne energie z otaczającej atmosfery, tak życzliwość i owo ukochanie Życia w każdym i wszędzie jest samo przez się wyzwaniem rzuconym w przestrzeń i przyciągającym albo prądy kosmicznej energii Miłości rozpylonej wokół, zogniskowując ją niejako w punkcie skąd wyszedł zew (tj. w sercu serdecznego człowieka), albo Istoty rozumne (acz dla naszych oczu niewidzialne), którym jeszcze bardziej od nas chodzi o rozszerzanie się życia wszędzie i nieustannie. Stąd każda miłość człowieka, byle czysta, tj. bez egocentryzmu, zwraca Ich uwagę i przywołuje współpracę. Więc samo serdeczne zainteresowanie z naszej strony i wczucie się w drugiego człowieka może sprowadzić skutki zupełnie nieoczekiwane (przez Ich lub siły kosmicznej współdziałanie), a idące dalej niż mogłoby przypuszczać najśmielsze nasze marzenie. Z naszej strony potrzeba tylko czujnej, żywej, serdecznej „aktywności” wewnętrznej. Reszta nie do nas należy.

Możemy również uczyć się słuchać jakby poza wierszami tego, co ludzie mówią, albo też porozumiewać się „poza ich plecami” z ich istotną duszą, apelować wewnętrznie do tego, co w nich ukryte, najgłębsze, a im samym jak i zwykłym, choćby przyjaznym im ludziom zupełnie nieznane. Któż ze znajomych Stefana Starzyńskiego czuł w nim bohatera, a przecież nim był. Iluż bohaterów i świętych jest i dziś pośród nas? A zadaniem okultystów czy tych, co chcą iść drogą Jogi, jest wyczuwać takie ukryte, potencjalne cechy w innych i zasilać je, a tym samym zbliżać ich przejawienie. Czyż nie jest to pomaganiem w rozszerzaniu wyrażeń Życia? Znów przytoczę słowa A. Besant: „Aby rozwinąć w sobie taką zdolność pomocy każdemu, trzeba ją zdobywać w codziennym dniu. Przede wszystkim uznać (nie tylko teoretycznie) jedność Ducha we wszystkich ludziach. Wówczas łatwiej nam będzie nie zwracać uwagi na ich wady, usterki, niemiłe cechy albo nawet na duże braki czy przewiny, jako należące do zewnętrznej natury człowieka – a patrzeć poza nią w głąb i dojrzeć tam, choćby najbardziej stłumioną i niewidoczną Duszę. Następnie trzeba uświadomić sobie żywo odczuciem, nie tylko intelektem, iż Dusza ta w każdym usiłuje przejawić się poprzez powłoki i ciasne ograniczenia osobowości”.

Ale i te ograniczenia i powłoki człowieka trzeba badać i rozumieć chcąc mu pomóc w sytuacji, gdy ktoś nas pyta o zdanie, o wyjaśnienie jakiegoś palącego zagadnienia lub prosi bezpośrednio o radę. Nieraz dawanie innym dobrych rad dla nas samych, przekonywanie ich o słuszności naszych przekonań a nawet głębokiej wiary może stać się narzucaniem lub wywoływać w nich poczucie „autorytetu”, a wówczas więcej szkody może to przynieść niż pożytku. Każdy człowiek ma własną drogę, inną naturę, inna przyszłość. Chcąc mu pomóc, musimy spojrzeć od jego strony, wczuć się w jego przeżycia abstrahując na chwilę od naszych własnych, odrywając się niejako od siebie wejść jak można najbłębiej w jego świat ze wszystkimi jego ograniczeniami, ciasnotą i przesądem. Dopiero gdy jakaś struna w nas odpowie pokrewnym dźwiękiem jego psychicznemu życiu, będziemy mogli wydobyć z naszej głębi taką radę, która z jego istotną naturą będzie w zgodzie, aż on sam poczuje, że jest to jakby głos jego własnej duszy. Takie jednoczenie się z osobowością drugiego człowieka i odczuwanie tego, co on czuje z jednoczesnym spojrzeniem od strony jego duchowej natury (może jeszcze na wpół uśpionej) nie jest to łatwe, ale możliwe. A tylko takie podejście pomaga naprawdę. Znałam wielu ludzi serdecznych i gorąco chcących wszystkim wokół pomóc, ale po swojemu nie licząc się z tym czy ich naturze to odpowiada, czy nie. A rezultaty tego były smutne - mimowolne narzucanie nieraz bezużytecznych a nawet utrudniających, bo dla danego człowieka obcych, choć samo przez się może i dobrych metod lub wartości.

W stosunku naszym do ludzi ważnym też jest poznanie lub wyczucie pobudek człowieka. Te są o wiele ważniejsze od widzialnych czynów, choć może się to wydawać nielogicznym; dla wewnętrznej oceny jest to ścisłe. Bo czyny są zawsze wynikiem dawnych myśli, namiętności, czuć; są nieraz już nieuniknionym ich skutkiem, jak ścięcie się nasyconego roztworu soli. Natomiast aktualnością gotującą bezpośrednią przyszłość są dzisiejsze pobudki, obecne myśli i uczucia. Nieraz człowiek popełnia coś, co dla niego samego jest wstrętne, jakby pchany przez jakąś fatalną siłę. Wówczas sam cierpi nawięcej, choć rzadko rozumie jak to cierpienie stworzył. Bywa też odwrotnie – ktoś spełnia jakiś dobry czyn z niską, interesowną, egoistyczną pobudką. Można powiedzieć ogólnie, że każdy kto chce żyć duchowo powinien być niezmiernie ostrożyny w swych sądach i ocenach ludzi i ich czynów. Gdyż idąc za zwykłymi sprawdzianami można nie tylko się pomylić i człowieka tym skrzywdzić (wznieść zaporę na jego drodze, dodać mu niepotrzebnie trudności) w i tak nie łatwej drodze walki jego duszy, a tym samym stać się czynnikiem przeszkadzającym rozszerzaniu się Życia. Ale można naszym posądzeniem pchnąć go do nowego zła, jak i skrzywdzić siebie, bo powiększając myślą sumę zła i cierpienia na świecie opóźniamy i swój własny rozwój.

Nigdy nie przypisywać nikomu złych, niskich pobudek -  jest to jedna z najsurowiej przestrzeganych wskazówek w Jodze. Nie zastanawiać się też i nie roztrząsać z innymi wad, uchybień, brzydkich cech, przewinień i grzechów ludzi, jeśli nie jest to naszym wyraźnym obowiązkiem, np. jako wychowawcy czy nauczyciela lub rodzica. Ale i wtedy pamiętając zawsze, że naszym zadaniem jest pomóc zmagającej się duszy, która usiłuje dać sobie radę ze swymi krnąbrnymi narzędziami (myślo-czuciowym i fizycznym), a nie przeszkadzać w tej walce przez zasilanie naszą myślą jej „wrogów”. Z tego jasno wynika, że wszelkie obmowy, plotki, potępienia, oczerniania, itp. są wręcz złe, szkodzą innymi i nam samym. Stwarzają na naszej własnej jak i innych drodze nadwyżkę trudności, jak umyślnie rzucane kłody pod nogi. Nie może szybko rozwijać się wewnętrznie ten, kto na to nie zwraca uwagi i ciągle ciężaru swym braciom walczącym dodaje, a siebie tym poniża i spłyca. Gdybyż ludzie mogli to zrozumieć!

A wreszcie najtrudniejszy stosunek do ludzi tzw. „złych”, okrutnych, znęcających się nad innymi zazwyczaj słabszymi od siebie, itd. Trzeba wciąż pamiętać ten aksjomat, o którym mówiłam na początku: organizm ludzkości ogarnia wszystkich, każda nienawiść zatruwa i szkodzi czy będzie ona wyrażona przez zbrodniarza, czy przez tych, którzy w imię sprawiedliwości nań się oburzają i go nienawidzą i chcą dlań kary, i żywią mściwość, itp. W każdym z nas tkwią możliwości nienawiści i nei zdajemy sobie sprawy, że w oburzeniu naszym w stosunku do ludzi okrutnych tai się ta sama nienawiść tylko w nieco innej formie. Zazwyczaj działamy i czujemy zgodnie z mściwym wskazaniem przeszłości: za każdą winę konieczna kara z tą różnicą, że nie sami chcemy się „mścić” i karać, a przekazaliśmy to prawom zespołu, ale sami solidaryzujemy się zwykle z tzw. „surowym wymiarem sprawiedliwości”. Dla zwykłego człowieka jest to zrozumiałe i naturalne. Ale nie dla człowieka, który chce dążyć do życia duchowego. Dla niego jedynym prawem muszą być słowa Chrystusa.

Nie jest to łatwe; zrozumienie psychologii szerszej ponad przyjętą dziś przez naukę może w tym dopomóc. A gdy  przyjmiemy (choćby jako roboczą hipotezę) prawo reinkarnacji, czyli powolne, poprzez setki istnień na ziemi opanowywanie przez Ducha swych narzędzi (fizycznej i myślowo-namiętnościowej natury) i poznawanie poprzez nie praw przejawionych światów dowiemy się o niezłomnym Prawie przyczyny i skutku, działającym we wszystkich sferach wszechświata. Łatwiej zrozumiemy, że istnieją dziś na ziemi dusze „starsze” i „młodsze”, tj. które rozpoczęły swą wędrówkę poznawczą wcześniej lub później. Mają więc za sobą niejednakową ilość doświadczeń i wiedzy. Jedne mają jej więcej, co wyraża się w jaśniejszym rozpoznawaniu co „dobre” a co „złe” oraz w tym, co nazywamy „głosem sumienia”. Inne są jeszcze „niemowlęce” i dla ich pojmowania to jest dobre, co im przynosi rozkosz czy przyjemność, choćby to krzywdziło innych. To jest złe, co dla nich osobiście jest przykre lub dokuczliwe. Te żyją dla atawistycznego prawa rządzącego światem zwierzęcym i dopiero bardzo powoli zbierają doświadczenia i nauki.

Oczywiście wśród ludzi zbrodniczych czy okrutnych jest wiele typów i w rozumnym prawodawstwie każdy typ musiałby być inaczej traktowany. Są jednostki zupełnie prymitywne, niemal nie ponoszące jeszcze pełnej za swe czyny odpowiedzialności i są całkiem świadome o perfidnym intelekcie, dużej przebiegłości i sprycie. Inne jeszcze popchnięte są do jakiejś zbrodni jakby „pomimo woli” przez „jakąś” siłę, jak nieraz same określają. Wreszcie fizycznie lub intelektualnie zwyrodniałe, a do tego rzędu, sądzę, należała znaczna część nazistów. Człowiekowi prymitywnemu okrucieństwo wobec drugiej istoty daje poczucie siły, zaspokaja jego „wolę ku potędze”, jak psychoanalitycy nazywali ten prymitywny a równie powszechny instynkt, jak instynkt płci. A gdy spotykamy człowieka o intelekcie bynajmniej nieprymitywnym, któremu przyjemność sprawia cierpienie drugiej istoty, mamy do czynienia ze spaczeniem tak poważnym, że możemy prawie być pewni, iż jest to chorobowe – psychiczne lub moralne skrzywienie. Pierwsze należy do psychopatii, drugie jest zwykłej nauce nieznane, jest to nadwątlenie kontaktu ze swą Duszą, które może prowadzić do zupełnego oderwania się od niej, a to by odpowiadało w dużej mierze teorii o „potępieniu”.

Jakiż może być nasz do tych wszystkich typów stosunek? Do pierwszego oczywiście jak do moralnego niemowlęcia, nie rozumiejącego naszych wartościowań i sprawdzianów; do dziecka, które trzeba uczyć, a nie karać. Do drugiego – choć każde społeczeństwo ma prawo ich izolować, ale sama izolacja w dziesiejszej formie wywołuje pogorszenie a nie polepszenie, pcha ich dalej po drodze nienawiści, złości i zemsty. A jedyną pomocą byłoby obudzenie jakichkolwiek wzruszeń dobroci i choćby prymitywnej miłości i przywiązania oraz zmuszenie do jakiejkolwiek aktywności jako przeciwwagi dla zimnego i chytrego intelektu. Oczywiście ze strony Jogów czy uczniów – tylko rozumienie a nie potępienie. Trzeci typ ma wiele odmian: od ludzi już zupełnie świadomych „złego i dobrego”, walczących szczerze ze swą niższą naturą, tęskniących w tej czy innej formie do „lepszego” a nieoczekiwanie dla siebie pchniętych ku „złemu”; aż do tych, którzy popełniają okrucieństwa dla „idei” (czyli własnego, wyobraźnią skreślonego, ułudnego zazwyczaj obrazu), dla jakiegoś wyższego celu, jak to czynili, np. inkwizytorzy. Dopuszczali się oni najpotworniejszych okrucieństw dla własnego wyimaginowanego pojęcia o nauce Chrystusa – Pana nieskończonej Miłości – niby dla ratowania dusz męczonych heretyków. A ludzi na tym poziomie i dziś jest niemało. Takim był np. zabójca Gandhiego – fanatyk wpatrzony w swoje ciasne, małe pojęcie o Hinduizmie i w jego imię ziejący nienawiścią do wznoszącego tenże Hinduizm na wyżyny odnowienia – Gandhiego.

Zapewne natrudniejszy jest właśnie stosunek do tego typu (takimi byli Faryzeusze), bo jest w nich to, co samemu Życiu jest wrogie – zakłamanie, obłuda, nieszczenie życia dla własnej, potwornie nędznej fikcji. Ale i w tym wypadku, jak w poprzednim, o wiele łatwiejszym do ustosunkowania się mogą być zastosowane słowa znamienne i głębokie wypowiedziane przez jednego z największych żyjących dziś ludzi, J. Krysznamurtiego. Gdy w parę dni po zabójstwie Gandhiego na wielkim zebraniu ktoś się spytał: „Kto jest właściwie wienien śmierci Gandhiego?”, padła dziwna na pozór odpowiedź: „Wy sami, każdy z was, który nienawidził, kto swoją religię i własne przekonania uważał za jedynie dobre, a cudze lekceważył; kto żywił niechęć, pogardę, wyłączność...” Chwila zastanowienia a zrozumiemy, co ta odpowiedź zawiera. Myśl, uczucie, namiętność jak mówiliśmy, są konkretną energią. Ludzie oddziaływują jedni na drugich. Któż z nas może być pewien, czy nie pchnął kogoś, kto się znalazł w sferze działania jego nienawistnych myśli do takiej czy innej zbrodni? Każdy okrutny czyn jest jeno konkretyzacją, ostatnim punktem krystalizacji szeregu takich samym okutnych czucio-myśli. A któż z nas od takch czucio-myśli był przez całe życie całkowicie wolny? A jeśli przyjmiemy reinkarnację, cóż wiemy o naszych poprzednich żywotach i ich dziedzictwie, tj. sumie nienawiści, jaką w nich zrodziliśmy? Ta, jeśli jej nie przeciwstawimy neutralizującej energii, w każdej chwili może skonkretyzować się w jakimś czynie, którego brzydotą sami będziemy zdziwieni, jak i pchnąć do podobnego kogoś, kto może znaleźć się blisko nas. Psychiczne atmosfery ludzi nie tylko wciąż się dotykają, ale oddziaływują na siebie wzajemnie w o wiele większej mierze niż możemy przypuszczać. Jak harmonijne i „dobre” przyciągają podobne energie kosmiczne oraz równie harmonijne świadome Istności, tak dysharmonijne –  rozkładowe i niszczące przyciągają te energie, które rozszerzanie się świadomości opóźniają, czyli utrudniają rozkwit życia (taką jest wszelka nienawiść, nawet w najłagodniejszej formie). A sił takich, równie świadomych jak „anielskie” jest wokół niemało. Czyli nigdy nie wiemy czy nie jesteśmy indywidualnie współodpowiedzialni za wszelkie dziejące się wokół nas zło, bo kolektywnie jesteśmy za nie odpowiedzialni zawsze jako nieoddzielne komórki jednego organizmu narodu i ludzkości.

Któż wie, ile zbierających się przez wieki potwornych sił nienawiści do Żydów wylało się, gdy przepełnił się zbiornik w zbrodniach nazistów wobec ich? Czy każdy antysemita nie ponosi za nie zupełnie wyraźnej odpowiedzialności? To samo stosuje się do wszystkich okrucieństw dziejących się w naszych czasach. Są one uzewnętrznieniem tego, co w atmosferze myślo-czuć i namiętności wielkich zespołów ludzkich krążyło jadem od lat czy od wieków. Dlaczego właśnie w naszej epoce konkretyzuje się to  w olbrzymich, przerażających rozmiarach? Bo jest to epoka przełomowa przecięcia się dwóch wielkich łuków ewolucyjnych, ważenia się sił atawistycznych „wczoraj” (prawa zwierząt) i sił nowopowstających, człowieczych, które zadecydują o bezpośrednim, najbliższym i nieco dalszym „jutrze” ludzkości.

Rozumiejąc to, ci z nas, którzy pragną widzieć to „jutro” a nwet jeszcze „dzisiaj” w świetle nowego promienia świadomości i chcą sami wziąć w tym czynny udział, muszą stosować to prawo w swym życiu. Nie jakieś nowe prawo, tylko to samo, które głosił Chrystus, o którym przed Nim mówił Buddha (nienawiści nie ugasisz nienawiścią; nienawiść ugasisz tylko miłością); a jeszcze wcześniej Szri Kriszna na wielkich polach Kurukszetry – bitwy życia – w swej słynnej Bhagawad Gicie. A stosując to prawo do owych najokrutniejszych, zło czyniących może zdołamy wydobyc z dna serca – gdzie ukrywa się w każdym, który już to rozumie, Chrystusowy Duch – litość zamiast zemsty. Bo ci, którzy dziś czynią zło, „zapłacą” za to sami niezmiernym cierpieniem w przyszłości, bowiem „co kto posieje, to i zeżnie”, z Prawa nikt naigrywać sie nie może. Nienawiść, chęć odwetu i zemsty szkodzi, zatruwa przede wszystkim tego, który ją żywi i zespół – np. Naród – do którego nienawidzący należy. Więc ci, którzy swój Naród przwdziwie kochają powinni się tych namiętnych uczuć specjalnie wystrzegać, by nie wsączać owych jadów w organizm Narodu. Warto nad tym głęboko się zastanowić. Chcąc myśleć matematycznie, należałoby powiedzieć: im większa zbrodnia, tym większa powinna być litość dla sprawcy a miłość dla grupy, w której ta zbrodnia się dokonała jako części całości (np. narodu), jeśli nie potrafimy jeszcze ogarnąć wszystkich ludzi, a ludzkość zdawać się nam może abstrakcją. Takie nautralizowanie zła, jak przetapianie go w wielkim rozżarzonym płomieniu w nowy stop jest zadaniem tych, którzy na Ścieżkę przyspieszonego rozszerzania się świadomości chcą wstąpić lub już nią kroczą. Któż wie, czy nie jest to cicha, nieznana a najpiękniejsza funkcja w całej ludzkości?

Dziś, gdy moment historyczny jest dla niej moralnie tak krytyczny, a zakręt drogi tak ostry i tak niebezpieczny potrzeba ochotników do tego przedziwnego zadania. Aby mu sprostać nie potrzeba ani uczoności, ani wybitnego intelektu czy wpływowego widzialnie stanowiska – potrzeba wielkiego serca, jednolitości charakteru i uniezależnienia się od przeszłości, tak osobistej jak zespołowej. A droga choć „wąska” jest najpiękniejszą ze znanych mi na ziemi, bo staje przy nas Najwyższy Przyjaciel, gdy wedle tego, co tak dawno wskazywał, zaczynamy żyć i czynić w codziennym dniu.

Oby takich „ochotników” wśród Polaków znalazło się wielu, bo kraj nasz był w tej ostatniej epoce terenem najbardziej rozszalałych i niszczących sił. Czyż nie należy więc rzucić na szalę równej mocy siły Chrystusowej dźwigniętej z dna naszych serc? Odpowiedz sobie sam czytelniku.


Wanda Dynowska

Offline

 

Om Om Om! Om Namah Śivaya! Mahadevaya! Mahakalaya! Om Namah Himavantyai Namah! MahaTripuraSundaryai! Om Śri Gurave Namah! Om Śri Lalitamohane Namah! Om Om Om!


pun.pl - załóż darmowe forum dyskusyjne PunBB

Firefox New

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB 1.2.23
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
M Y hotel